Zdaniem Błażewicza: RADLER-owy zawrót głowy
Dziś po raz pierwszy od kilku tygodni poranek powitał mnie słońcem i ciepłem. Mimo tego, że jest początek tygodnia poczułem zastrzyk energii i pełen optymizmu ruszyłem do pracy. Siadając przed ekranem komputera i zbierając się do napisania felietonu na ten tydzień pomyślałem, że tekst na ten tydzień też musi być słoneczny…

Na tapetę więc wziąłem „słoneczne”, rześkie i szybko podbijające serca konsumentów RADLERY. Do tej pory „piwa rowerzystów” dzieliły się na dwie zasadnicze grupy. Pierwszą z nich stanowiły mieszaniny piwa oraz „lemoniad” (o różnych smakach). Dzięki temu uzyskiwano radler o zawartości alkoholu w okolicach 2.5-3%.
Druga kategoria redlerów stanowiła mieszaninę piwa bezalkoholowego z podobnymi jak w pierwszym przypadku napojami owocowymi. Dzięki temu otrzymywaliśmy radler 0%, który pozwalał na otwarcie się tego typu napojów na osoby, które z różnych względów nie chciały / nie mogły korzystać z tych „piw dla rowerzystów”, które zawierały alkohol.
Bez względu jednak na to, o której formie radlera mówimy to w obu przypadkach łączyło je piwo, czy to zawierające alkohol, czy piwo „zdealkoholizowane”. Sprawa wydawała mi się jasna i klarowna. Jednak jakiś czas temu straciłem swoją pewność i kolejny raz zrozumiałem, że zmiany na rynku piwa i napojów są tak dynamiczne, że trudno je ogarnąć (bo opisać się chyba nie da).
Otóż na sklepowej półce spotkałem puszkę napoju Radler-owego? Zaciekawiłem się „co zacz”? Okazało się, że jest to lemoniada, do której dodano nieco ekstraktu chmielowego, żeby napój uzyskał radlerowy wyraz.
Wszystko wydawało się zgadzać: puszka – w dodatku mała, słoneczna i tak charakterystyczna cytrynka na opakowaniu, nawet ten chmiel – wszak piwo to „zupa chmielowa”…
Jednak we mnie napój ten budził niesmak i nie chodzi o zawartość puszki. Pomyślałem, że ktoś chce wykorzystać fakt, że wobec braku norm opis tego czym taki radler jest praktycznie niemożliwy (a wykładnia prawa mówi, że produkt jest „czymś”, jeżeli jak to „coś” smakuje). Brak tu przecież elementu kluczowego – piwa i piwnej technologii, która wydaję się być najbardziej skomplikowana i długotrwała. Tu producent poszedł na skróty i uznał, że odrobina chmielowego ekstraktu wystarcza by nadać piwnego charakteru. Dobrze, że producent ów nie robi rosołu, bo wówczas za wystarczający warunek uznałby obecność w produkcie marchwi. Dopełnieniem całości intencji producenta jest klasyczna pisownia z czym mamy do czynienia. Napój ten jest bowiem RADLER-owy, czyli mamy zobaczyć że jest to radler, a dodatek „owy” jest jak polisa za brak „klasycznie piwnego” elementu w produkcie. Podobne historie znane są choćby z HOTEL-ików, gdy to noclegownie nie mogą spełnić podstawowych wymogów.
Cóż zatem? Nic. No właśnie nic. Nie mamy regulacji, które mogą sztywno weryfikować takie sytuacje i opisywać poszczególne produkty. Nie ma też chęci, by takie ramy tworzyć. Z drugiej strony wobec olbrzymiej konkurencji i zmienności rynku producenci sprzedają to, czego szuka klient. A nam jako konsumentom pozostaje tylko czytać etykiety i zastanawiać się, co czyni dany produkt tym, czego się spodziewamy…
Komentarze