Zdaniem Błażewicza: Nic dwa razy się nie zdarza?
Starożytny filozof powiedział kiedyś, że nie sposób wejść dwa razy do tej samej rzeki. Tezę tę – wieki później – potwierdziła w swym wierszu „Nic dwa razy się nie zdarza” Wisława Szymborska. Co więcej, przekonanie, że tak jest wdrukowała w mój umysł Kora i Manaam doskonale interpretując ten wiersz. Piękny wiersz, piękna piosenka, a całość poparta filozoficzną doktryną. Jednak w zderzeniu z dzisiejszą sytuacją na polskim rynku piwa wydaje się to zupełnie pozbawione racji bytu.
W ostatnich dniach mam wrażenie, że wszystko już było… Jeżeli nawet uznamy, że faktycznie nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, to pewnym jest, iż piwny rynek zatoczył koło i znalazł się w tym samym miejscu jak kilka lat temu. Więcej! Wydaje się, że z perspektywy czasu wszyscy uczestnicy branżowego deja vu chcieliby podjąć inne decyzje niż ostatnim razem.
Zacznijmy od tych najmłodszych i najmniejszych, którzy kilka lat temu zaczynali swoją obecność na rynku z hasłami piwnej rewolucji. Pierwszymi jej objawami były piwa IPA - z olbrzymią ilością chmielu, najlepiej z Nowego Świata. Rewolucja za naczelnego wroga uznała koncernowego eurolagera, ale rykoszety tej walki trafiały także w inne tradycyjne style piwne – zwłaszcza klasycznie chmielone piwa dolnej fermentacji. Drugim po chmielu orężem zwolenników rewolty były śmiałe dodatki: od egzotycznych owoców, po bycze jądra które trafiły do piwa w tym roku. Na fali złożonej z chmielu i mniej lub bardziej ekscentrycznych dodatków udało się ożywić rynek i dojść do poziomu ponad 1500 nowych piw rocznie. Jednak im rewolucyjna kula była większa i poruszała się szybciej, tym bardziej zbliżała się do ściany. I tak oto w rewolucyjnym nurcie pojawiły się wpierw pilsy i to nie tylko amerykańskie, ale także te najbardziej klasyczne. Punktem powrotu stał się głośno dyskutowany „Kryształ” – kooperacyjne piwo Pinty i Łańcuta. W ten sposób jasne pełne stało się częścią rewolucji, a do tego stało się poduszką bezpieczeństwa, która wybuchła tuż przed ścianą rewolucji i dała jej także inne kierunki rozwoju.
Koło czasu dotknęło także średniaków. Jakieś dziesięć lat temu browary kierowane przez Marka Jakubiaka były hitem. Każdy piwosz – wszak piwnych geeków jeszcze wtedy nie było – chciał się napić „Wybornego”, a jego partnerka „Ciechana Miodowego”. Do tego wszystkiego doszły szumne zapowiedzi odbudowania historycznej sieci polskich regionalnych browarów. Początkowo wszystko szło dobrze i kolejne browary ze stajni BRJ pojawiały się na mapie Polski. Jednak mamy rok 2018 zapowiedź wyprzedaży sreber rodowych spółki. A mnie przed oczami staje pusty i zapadający w niepamięć browar w Krotoszynie, który warzył cudownego koźlaka i pierwsze szeroko dostępne piwo z ryżem. To tam pierwsze kroki w branży stawiał Marek Jakubiak. Liczę na to, że losów Krotoszyna nie podzielą dziś funkcjonujące zakłady.
No i na koniec najcięższa waga, która pojawi się w kontekście poprzedniego akapitu. Otóż na początku koncernowej drogi polskich potentatów podstawowym modelem funkcjonowania było przejmowanie małych browarów, a następnie ich zamykanie w jednoczesnym pompowaniem własnych możliwości produkcyjnych. Sytuacja ta trwała kilka lat i doprowadziła niemal do wykrwawienia się małych polskich browarów. Dziś, gdy sytuacja na rynku zmienia się, nowi japońscy właściciele KP przyglądają się ofercie sprzedaży BRJ, bo jest to oferta atrakcyjna by stworzyć przynoszący dobre zwroty poligon doświadczalny dla koncernów (na wzór akcji MillerCoors z Blue Moon w USA). Szkoda tylko, że wymagało to zmian właścicielskich lidera polskiego rynku i nieodwracalnego zamknięcia browarów, które już były własnością KP.
Podsumowując nie wiem, czy pojawienie się w punkcie wyjścia to oznaka tego, że piwna podróż dobiega końca, czy raczej zaczyna się jej nowy etap. Jedno jest pewne… nie będzie nudno, a cel podróży wciąż nie jest znany.
Co tydzień nowy felieton z cyklu „Zdaniem Błażewicza”.
Nie chcesz przegapić kolejnego felietonu? Zapisz się na newslettera.
Komentarze